czwartek, 27 lipca 2023

„Wspomnienia są kluczem nie do przeszłości, ale do przyszłości”. Corrie ten Boom


Nie wiem, czy to odejście kolejnego mojego brata, czy upływający czas i brak wolnych kartek w kalendarzu sprawił, że wzięło mnie na wspomnienia i podsumowania mojej aktywności twórczej. Zaczęło się chyba od informacji na stronie Biblioteki Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego, że zbierają materiały do Uniwersyteckiego Muzeum. Chyba już jestem takim „żywym muzeum”, bo właśnie w tym roku, a dokładnie 1 października, minie 50 lat odkąd zawitałam w Bydgoszczy i rozpoczęłam studia.
                                         moje zdjęcie z dyplomu (prawie 50 lat temu)
Była to Wyższa Szkoła Pedagogiczna i tworzący się właśnie nowy kierunek: pedagogika pracy kulturalno-oświatowej. Byliśmy pierwszym rocznikiem, który rozpoczął naukę w właśnie przekształcającej się Szkoły Nauczycielskiej w czteroletnią Wyższą Szkołę Pedagogiczną. Jeżeli się nie mylę, oficjalnie miało to miejsce w styczniu 1974 roku, ale dotyczyło właśnie naszego rocznika, który rozpoczął studia w 1973/1974 i ukończył w 1977 roku, jako pierwszy rocznik WSP. Dwójka absolwentów naszego kierunku została na uczelni jako asystenci (był to Zbigniew Korsak i Andrzej Obiała), później dołączyła też Hania Serwińska. Moimi wykładowcami byli: prof. Ossowski, z którym mieliśmy psychologię i z którym miałam ciekawe wspomnienia, o których stosunkowo niedawno mogliśmy sobie porozmawiać, byliśmy Jego pierwszym rocznikiem. Niedawno, profesor obchodził swój piękny jubileusz, a spotkałam go podczas Pierwszej Akademickiej Seniorady Kulturalnej.

Wśród kadry naukowo-dydaktycznej mojego kierunku byli: dr. Barbara Janiszewska-Mincer, Izabela Potocka, Wanda Szkulmowska, Czesław Kościecha.
Swoją pracę magisterską na temat działalności Żnińskiego Domu Kultury pisałam u dr. Tadeusza Bierkowskiego, który właśnie z naszym rocznikiem rozpoczął swoją karierę naukową na WSP w Bydgoszczy. Początkowo był to inny temat, jednak po przeprowadzeniu wstępnych badań i skonsultowaniu z promotorem, zapytałam czy mam pisać prawdę, czy może zmienić temat. Pozostaliśmy przy drugim i od nowa wzięłam się do pracy. Dobrze, że udało mi się wszystko zaliczyć w terminie. Tym bardziej, że byłam już wtedy młodą mężatką i zajmowałam się jeszcze wieloma innymi sprawami. Już wtedy praktyki i staże, zarówno w szkołach jak i w domach kultury potwierdzały, że mój wybór zawodu był słuszny.

Nie czekała mnie praca (zawodowa), tylko realizacja swoich pasji jako animatora kultury. Wprawdzie termin ten na stałe wszedł do polskiej terminologii dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych, nas nazywano „działaczami kultury”, lub jeszcze gorzej k-owcami. Wiedziałam już wtedy, że chciałabym być jednocześnie pedagogiem, psychologiem i twórcą. Rozpoczęłam pracę w Wojewódzkim Domu Kultury, początkowo był to Dział Doskonalenia Zawodowego później, gdy skończyłam kurs redakcji technicznej, dział tworzącej się „małej poligrafii”. Już wtedy moją pasją było pisanie, jednak oficjalnie jeszcze nie przyznawałam się do tego. Zajmowałam się głównie organizacją warsztatów i kursów artystycznych.

Był to piękny i twórczy okres mojego życia, które zaczęło się komplikować z chwilą moich problemów zdrowotnych. Miałam coraz większe problemy wzrokowe. Wprawdzie od dzieciństwa operowałam tylko jednym okiem. Nie przeszkadzało mi to w życiu codziennym w nauce, czy działalności społecznej. Jeszcze mieszkając na Pałukach byłam aktywną harcerką, prowadziłam drużynę zuchową, wszystkie wakacje spędzałam na obozach harcerskich z głową pełną pomysłów i twórczych działań. Jednak, gdy to jedyne oko zaczęło szwankować, zaczęła szwankować również i moja psychika, nie mogąca sobie poradzić z uciekającym światem. Nauka życia w innej rzeczywistości zajęła mi trochę czasu. Broniłam się przed wstąpieniem w szeregi związku niewidomych ponieważ uważałam, że jeszcze przecież trochę widzę i nie jestem osobą niewidomą.

Pogodzenie się ze swoją niepełnosprawnością trochę trwało. Przekonała mnie rodzina, gdy dzieci stwierdziły: Mamo, skoro jeszcze trochę widzisz, to możesz pomóc tym co wcale nie widzą. To był argument! Tak więc dopiero w 1997 roku trafiłam w szeregi Polskiego Związku Niewidomych. Trudno mi dzisiaj stwierdzić: czy to ja pomagałam osobom niewidomym, czy to oni bardziej mi pomogli. Myślę, że było to wzajemne oddziaływanie. Nauczyłam się trochę radzić sobie z problemami wzrokowymi. A przede wszystkim, jak pogodzić się z niepełnosprawnością, jak oswoić się z białą laską (to chyba do dzisiaj jest najtrudniejsze), jak obsługiwać sprzęt ułatwiający pisanie, czytanie. 

Zaczęłam znowu kochać życie, tworzyć, działać, realizować swoje pasje i zarażać nimi innych. Był to bardzo aktywny i twórczy okres. Mogę śmiało powiedzieć, że rozpędzałam się, nie tracą nadziei na realizację swoich marzeń. Wiedziałam, że przyjdzie odpowiedni czas. Priorytetem była dla mnie aktywizacja społeczna ludzi, którzy mają swoje pasje, talenty (o których nawet nie wiedzą), a którzy zostali pozamykani często w czterech ścianach i nie bardzo wiedzą jak sobie z tym poradzić. Sama to przeżyłam więc małymi krokami wprowadzałam elementy arteterapii, czyli rehabilitacji przez sztukę. Dawało mi to satysfakcję, ale najważniejsze, że dawało zadowolenie innym. Trwało to trochę czasu, gdy metodyka harcerska i przesłania rodzinne, że „nie ma rzeczy niemożliwych, tylko są trudne do zrobienia”, a także wiedza i praktyka nabyta podczas studiów pomagała mi w realizacji poszczególnych wyzwań. A było tego trochę, oj chyba więcej niż trochę.

Doczekałam się jednak czasu, kiedy mogłam już zrezygnować z pełnienia odpowiedzialnych funkcji, przekazać młodszemu pokoleniu i zostać szarym członkiem realizującym swoje zamiłowania. Mieć czas na realizację swoich pasji. I tak zaczął się kolejny etap mojego życia, życia literackiego. Teraz są to kolejne realizowane projekty, kolejne ukazujące się publikacje i wyzwania z którymi dzielę się już trzynaście lat na swoim blogu. Nauczałam się radzić sobie ze swoją niepełnosprawnością. Rozumieć (a nie buntować), że na pewne czynności potrzebuję dużo, dużo więcej czasu, pracy i cierpliwości. Szczególnie w czytaniu, gdzie często muszę korzystać z materiałów nagranych, lub w formie „pdf” skanowanych i czytanych przez specjalne oprogramowanie. Nie przeszkadza mi już to, że dla przeciętnego odbiorcy jestem osobą „zadzierającą głowę” (ponieważ wtedy lepiej widzę). Czy to, że często, by być przygotowaną do spotkania, większość materiałów muszę opanowywać pamięciowo. Traktuję to jako trening pamięci i hart ducha. Często ludzie nawet nie wiedzą, że mam jakieś problemy wzrokowe. Unikam wtedy pewnej stygmatyzacji.

Czy żyję już tylko wspomnieniami? Nie! Działam, piszę i realizuję swoje pasje dalej. Jednak parafrazując myśl Joana Paula Sartre`a, że „Wspomnienia są jedynym rajem, z którego nikt nas nie może wypędzić” zanurzam się coraz mocniej w historiach rodzinnych, czując coraz wyraźniej, że „korzenie są najważniejsze”. Przecież „Mateczniki” są w każdym z nas i w każdym prawie człowieku istnieje tęsknota do krain utraconych, do dzieciństwa utraconego, jakie by ono. A u mnie było mocno ciekawe. Badając to zaczynam rozumieć, skąd u mnie ta potrzeba „zapisu własnej duszy”. Kiedy chwytam za pióro, a raczej siadam przy klawiaturze komputerowej lub dyktafonie, wstępuje we mnie taka twórcza faktyczność rodzinnych chwil.

Podsumowując te moje wywody wspomnieniowe mogę śmiało powiedzieć, że zawsze interesowało mnie życie: cierpienie, radość, każdy napotkany człowiek, zwierzę i przyroda. Mam wrażenie, że właśnie to wszystko odbija się w mojej twórczości. Inspiruje mnie również wiara, nadzieja i miłość. Prawdziwa sztuka, która opiera się na 3 filarach: dobro, piękno i prawda.
SZTUKA RODZI SIĘ Z ŻYCIA

Sekret zadowolenia z życia polega na tym aby wiedzieć jak cieszyć się z tego co się ma i pozbyć się tęsknoty za tym co znajduje się poza naszym zasięgiem.
Staram się, aby moim mottem życiowym zawsze była myśl Cypriana Kamila Norwida MARZENIA SĄ JAK PEJZAŻE, KTÓRE MY TWORZYMY, BY W NICH ŻYĆ


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz